niedziela, 22 listopada 2009

Relacja z koncertu.

20 listopada 2009, L'Alhambra, Paryż

Ciągle nie mogę uwierzyć, że widziałam ten koncert na żywo. To było dziwne uczucie – z jednej strony surrealistyczne Boże! Jestem tu! Manu stoi ze 3-4 metry ode mnie! Widzę go! NA ŻYWO!; z drugiej jednak czułam się jakby to był mój setny koncert… Wiem, co zrobi, co powie, wiem jak mam się zachować. Starałam się zapamiętać każdy szczegół…
Pod Alhambrę dotarłyśmy ok. 18:20 zmęczone po wycieczce do Luwru i Muzeum Orsay. Nogi nam odpadały, a w dodatku pomyliłyśmy drogę… Cóż – place de la Republique mały nie jest. Miły policjant wskazał nam drogę. Przez pół ulicy Yves Toudic ciągnęła się kolejka do wejścia. Byłam przerażona, bo nie wiedziałam jak duża jest ta sala. Jak się okazało nie było o co. L’Alhambra jest mniej-więcej wielkości Sali teatralnej w moim liceum – gdzieś 13 rzędów + balkon. Kiedy czekałyśmy na swoją kolej mignęła mi mama Manu i minął nas jego manager, Olivier Ottin. W sklepiku kupiłam plakat i niespodziankę dla Jul, a potem radośnie rozwaliłam się na podłodze dając moim nogom odpocząć. Ludzie zbierali się – młodzi, starzy, hetero i homo. W tłumie wypatrzyłam Yanna i Claire, którzy przemykali za kulisy. Kilkakrotnie na balkonie pojawił się Olivier dyskutujący zawzięcie z dźwiękowcami.





W końcu wybiła 20:00 i z głośników rozbrzmiał głos Emmanuela, który zażądał powitania dla…supportu…Na scenie pojawiła się murzynka z nieogolonymi pachami i 3 muzyków. Zaśpiewała 5 piosenek, z których żadna nie była jakoś specjalnie zachwycająca. Francuskie fanki testowały w tym czasie możliwości swoich aparatów. Po 20 minutach zeszła ze sceny przy głośnych owacjach – czego nie robi się dla Manu… W międzyczasie wypatrzyłam w tłumie Martine, a następnie usłyszeliśmy, że koncert zacznie się za 20 minut. Super… 40 minut poślizgu…Znów powitałam podłogę.








Koncert zaczął się o 20:45. Światło zgasło. Rozległa się charakterystyczna melodia chanson cachee, którą można usłyszeć na płycie po Retour a la vie lub Devant l’Ultimatum. Na kurtynie pojawiło się logo EM, a zaraz potem muzyka przeszła w rytm bijącego serca – Suite et fin. Zapaliły się czerwone światła, logo zniknęło, ale za to pojawił się cień sylwetki Manu. Rozbrzmiał jego głos i już wtedy mogłam powiedzieć, że to, co słyszymy na płycie, a nawet na filmikach, to tylko przedsmak jego talentu. Na żywo dopiero jego głos ma niesamowitą magię, energię. Przyciąga, hipnotyzuje… I tak zahipnotyzowana patrzyłam na ten cień aż doszło do refrenu i kurtyna opadła. Wtedy to uczucie nierealności ogarnęło mnie ze zdwojoną siłą. Emmanuel śpiewał perfekcyjnie i płynnie przechodził z utworu do utworu. Wszystko było dopracowane, dopięte na ostatni guzik. Manipulował nastrojem. Refleksyjne Suite et fin przeszło w L’attraction. Pierwsze dźwięki pianina tego wieczoru. Obietnica, że zatrzyma nas jeśli zechcemy wyjść (ma main vous retienne…). Myślę, że nikogo nie musiał zatrzymywać oprócz osób, które gorzej się poczuły. Ale koncert się zaczął, a my nie wiemy kto mu towarzyszy? Manu o to też zadbał. Skład tradycyjny: Eric, Fred i Magali. Krótka pogawędka z publicznością. W tym momencie dostrzegłam ten niesamowity kontakt z fanami, który potrafi wytworzyć. On uwielbia tych ludzi i zrobi dla nich wiele. Kto pyta jaki koncert chcemy zobaczyć? Kolejna obietnica: Zrobię wszystko żeby dla was ten koncert był najlepszy, ponieważ kocham to, co robię i chcę to robić jak najlepiej. Więc cofnijmy się wstecz – Celui que j’etais w wersji electro. Miłe zaskoczenie! Nie spodziewałam się, że mimo to ta piosenka nie straci swojego dawnego czaru. Mała zmiana tekstu na koniec – wyznanie, że teraz Manu odważnie idzie przez życie, jest sobą. A jeśli jest sobą to szuka miłości, którą pozna bez Sans dire un mot. Kolejny utwór przy pianinie, z chórkiem fanek. Do tej pory było spokojnie, nastrojowo, bez szaleństw… Do tej pory, bo przyszła kolej na piosenkę dla Yanna – Mieux vaut toi que jamais. Zaczęliśmy rozkręcać się, śmielej się ruszać, śpiewać, wcinać się Manu w słowo. Ten nastrój przeciągnął się na Habillez-moi. Manu pokryty światłem imitującym liny chwycił mikrofon i zaczął szaleć. Ciężko było robić zdjęcia, ponieważ wszędzie było go pełno. Jego ruchy jak zwykle były trochę niezgrabne, ale dopiero się rozkręcał. I my też. Podobał mi się gest, który potwierdził jego przywiązanie do fanów. Jak mówią słowa piosenki Rien ne m’atteint, rien ne me touche – nic mnie nie dosięgnie, nic mnie nie dotknie. W tym momencie Manu wyciągnął przed siebie rękę i poprosił o to samo swoich fanów. Powiedział, że tylko my możemy go dotknąć. Ten kontakt jest niezwykły. Ale wiadomo, że odczują go tylko ci prawdziwi, którzy potrafią uszanować na przykład ciszę w Sois Tranquille. Gdy tylko muzycy zniknęli ze sceny, a na pianinie zapłonęła świeczka, cała sala ucichła. Rozbrzmiały pierwsze dźwięki utworu, a gdzieś zza mnie rozległ się wrzask niezrównoważonej sss*. Na szczęście został szybko stłumiony. Ta chwila – Emmanuel, pianino, świeczka, my i wspomnienie jego brata bliźniaka – była bardzo intymna, spokojna, ale też bardzo bolesna. Chyba nikt nie miał wątpliwości, co do uczuć Manu. Wszyscy przeżywali to samo pochłaniając emocje, które nam przekazywał. Przypuszczam, że nie mnie ściskało w gardle ze wzruszenia. Po tej piosence rozległy się jedne z najdłuższych braw tego wieczoru. Ze względu na nastrój tej piosenki dalsza część koncertu została odpowiednio wyważona: zaczęliśmy od akustycznego Le Sourire. Cała czwórka zebrała się przy pianinie: Fred za klawiszami, Manu i Magali przy małych syntezatorach, a Eric niedaleko z grzechotkami. Chórkiem była publiczność. Następnie kolejny powrót: Mon Essentiel w dodatku trochę zmienione – początek brzmiał jak pozytywka wygrywana przez Manu. I tu też nie miał zbyt wiele roboty – ta piosenka należała do nas za co serdecznie nam podziękował. Potem Eric przesiadł się za perkusję. Zaraz potem naszych uszu dobiegł mocny dźwięk bębnów. Zastanawiałam się co to, ale wkrótce okazało się, że tak zaczyna się koncertowa aranżacja Dis-moi Encore. Byłam trochę zawiedziona. Ten rytm, refren składający się z jednego zdania, zero intymności, którą odnalazłam na płycie. Oczywiście ta piosenka dawała pewien rodzaj wyciszenia, ale to nie było to… Jak już wspomniałam to była tylko krótka chwila wytchnienia, bo zaraz potem szaleństwo zaczęło się na nowo. Spokojny początek La Ou Je Pars zaczął nas rozgrzewać stopniowo zmieniając swój rytm. I tu się nie zawiodłam – spokojny początek i ostry koniec, czyli dawny koncertowy urok tego utworu. Mniej więcej w tym momencie stwierdziłam, że robienie zdjęć nie ma sensu i muszę wykorzystać ten koncert jak najlepiej. La Ou Je Pars płynnie przeszło w Promis. Emmanuel pokazał swoje zdolności taneczne i poczucie humoru wzbudzając przy tym histerię fanek. Nigdy nie widziałam żeby ktoś tak bawił się muzyką, słowami. Manu był aktorem, który mimiką i gestami pokazuje swoje podejście do związku. Tu miała miejsce mała wpadka w tekście, ale nie miało to wpływu na obraz całej piosenki. Tym razem nie mogliśmy odpocząć, bo zaraz po Promis wpadliśmy w rytm L’Adversaire. Byłam mile zaskoczona, bo nie odnalazłam tu tyle electro w electro co na płycie. W dodatku nasz Monsieur Artiste pokazał pełnię swoich możliwości wokalnych pięknie i czysto wyciągając górę. Koniec koncertu zbliżał się wielkimi krokami, więc przyszedł czas na małą dyskusję z publicznością. Manu lubi zadawać pytania retoryczne. To oczywiste, że koncert jest niesamowity i nikt nie chce wracać do domu ani iść spać. I w dodatku nie pozwolimy jemu wrócić… Niestety kiedyś trzeba było zrobić swój Retour a la vie. Kolejna chwila wytchnienia i zadumy wysłuchując dźwięku skrzypiec z… żółtego radia. Ale to tylko po to by całe szaleństwo eksplodowało w ostatniej piosence – Adulte & sexy. Kto nie zdarł sobie wtedy gardła niech się schowa! Dziki taniec, muzyka, „striptiz” Manu. To wszystko udzieliło się nawet Magali. Słowa Nous ne sommes pas des anges nabrały innego znaczenia. Każdy czuł się wolny, każdy był sobą. Nie ukrywaliśmy się. Można to nazwać muzycznym orgazmem.




W końcu oświetliły nas światła i zaczęły się podziękowania. Tu poznałam osobiście zabawną i bardzo sympatyczną stronę Manu. Po długiej liście osób, którym należy podziękować (dźwiękowcy, producenci…) doszło do… Vas-y Manu! C’est facile! … Oliviera Ottin! Który podobno jest straszny, i Yanna Guillon, który cały koncert spędził na tyłach sali i dostał większe owacje niż Manu przez co ten ostatni udał obrażonego. Ale kto by mu dał odejść? Kiedy odstawił mikrofon po podziękowaniu fanom po sali rozniosła się pioseneczka Merci Manu, a po niej on podziękował nam – tym razem bez mikrofonu krzycząc na całą salę. Jeszcze raz upewnił się – na migi – że nie chcemy iść spać i ostatni raz zasiadł do pianina. L’Equilibre to chyba najpiękniejsze podsumowanie jego drogi od czasów Le Roi Soleil aż do teraz oraz podziękowanie dla fanów. Ostatnie brawa, ostatnie piski. Manu schodzi ze sceny, a światła się zapalają…
Czas powrócić do życia.

Relacja i zdjęcia:

Agnieszka (Stokrotka)

dla forum Fans Polonais d'Emmanuel Moire

* sss - sweet screaming sixteen

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz